Nigdy nie będzie wiadomo, jak powinno się to opowiadać, w pierwszej czy drugiej osobie liczby pojedynczej, w trzeciej liczby mnogiej czy też może stwarzając w miarę potrzeby jakieś nowe formy, które do niczego się nie przydadzą. Gdyby można było powiedzieć : ja widzieliśmy, jak wschodził księżyc, albo: ty, jasnowłosa kobieta, to obłoki szybko płynące przed moimi twoimi jego naszymi waszymi twarzami. Niech to wszyscy diabli.*
Skąd do kroćset Cortazar? Oczywiście z jego braku wiary w jedyną słuszność opowiadania i ostateczność opowiadającego. Ale przede wszystkim dlatego, że też próbuje przywrócić przerwaną narrację. Ze strzępków wspomnień wysnuwa ją w nitkę tytułowego babiego lata – delikatną lecz trudną do zniszczenia, bo zawieszoną w powietrzu, nie zaczepioną o nic. Czy nie tym próbuje być, na dobry początek wirtualnie, Muzeum Historii Kobiet – projekt, który przedstawiły na spotkaniu 15 czerwca fundacje Feminoteka i Przestrzeń Kobiet?
Było niezwykle, między strychem pełnym suszonych ziół a alchemiczną piwnicą Muzeum Farmacji UJ. We wnętrzu XIXwiecznej apteki kuratorka, Anna Czerwińska swoją prezentacją zaskakująco naturalnie wpisała się w tło. Bo silne ruchy kobiece, choć wciąż jeszcze większość ludzi bierze je za nowomodę, nie są niczym nowym. W Polsce to przede wszystkim właśnie XIX wiek, suknie długie jak należy i mocne argumenty płynące z rzetelnej codzienności. Prawa wyborcze, prawo do studiów – całkiem niedawno niedosiężny luksus, a przecież proza życia. Ekscesu i sensacji za grosz, czego ceną jest nieobecność kobiet w historii pisanej chronologią bitew, podbojów, dekapitacji i zamachów stanu. Historii pisanej przez mężczyzn i, w tradycyjnym rozumieniu, dla nich. Wystarczy wziąć podręcznik i policzyć postacie kobiece. Tak, królowa Jadwiga.
Neutralizację tej nieobecności obrał sobie za cel projekt Feminoteki. Muzeum Historii Kobiet nie ma opowiadać o nieobecności, zakrywać żywej tkanki pelerynką genderowego dyskursu, którego obecność wydaje się dziś nieodłączna od kobiecej tematyki. Czerwińska chce by kontekst teoretyczny był ewentualną pochodną, a nie budował założenia przedsięwzięcia. Podkreśla, że ma się tu opowiadać nieopowiedziane historie językiem laiczek i robić to uczciwie. Po prostu i aż, odrzucając niewiarygodne tu kryterium wielkości dokonań. Ma być miejscem przyjaznym każdej, też zupełnie prywatnej narracji i, w zależności od potrzeb: schronieniem, telebimem, archiwum, galerią. Po prostu „femineum”, bo nie o muzy ani kobiety-muzy tu chodzi.
Tekstowość jest pierwszym co rzuca się w oczy, dominuje stronę internetową. Autorki chcą czerpać choćby z doświadczeń instytutu Aletta, ale tłumaczą się brakiem środków na unowocześnienie ekspozycji bardziej zaawansowanymi technologiami. Nie mogłam jednak oprzeć się wrażeniu, że to pretekst, a właśnie warstwa języka jest dla twórczyń najważniejsza, w niej najwięcej może się dokonać. Co nie może być zarzutem, ale w efekcie czytam stronę jak oświeceniową encyklopedią bardziej niż informacyjny portal. I jest w tym jakaś racja, która daje stabilny odpór rozbieganym internetowym treściom. Jednak czekam na zdjęcia, skany dokumentów, prac – źródła historyczne, które będą pewnie w naturalnym tempie przyrastać. Fenomenem muzeum jest fakt, że w całości stanowi ono inicjatywę społeczną i powstaje dzięki dobrej woli wolontariuszek i wolontariuszy. Winni im zatem jesteśmy cierpliwość. Albo pomoc – Feminoteka zaprasza do współpracy.
Na razie możemy przeczytać dwie ekspozycje: Pokolenia kobiet i Życie codzienne kobiet w czasie Powstania Warszawskiego, tej drugiej towarzyszy rzecz zupełnie niezwykła, nakręcony z myślą o tym miejscu dokument Powstanie w bluzce w kwiatki. To film o kobietach, które walczyły ale też takich, którym po prostu przyszło żyć w wojennej rzeczywistości. Opowiadają w nim o tym, o czym dotąd się milczało – jak radziły sobie z najzwyklejszymi ludzkimi funkcjami, które nagle urosły do rangi problemu: co jadły, gdzie rodziły dzieci. Mówią o brudzie, fizjologii, tym, czego nie widać na zdjęciach a co składa się na ich bohaterstwo. Już ten jeden eksponat wystarczy by nadać projektowi potężne znaczenie.
Ale – pisze Cortazar – babie lato w moim kraju ma jeszcze drugą nazwę, zwie się diabelską śliną, która przynosi mi na język wątpliwości. Nie jestem pewna czy da się skonstruować takie „femineum” nie określając uprzednio, u jego podstaw sensów. Z ideologią jedynie jako efektem ubocznym, wypadkową pojedynczych losów. Czy znaczeniowa niewinność jest możliwa? A jeśli nie, czy sama ekspozycja ma prawo być przestrzenią dominacji jednego dyskursu? Może stojące na półkach eliksiry z pazura dżdżownicy i kłów motyla zmąciły mi umysł, a problem leży tylko w nomenklaturze. Może wystarczy przemianować muzeum na centrum historii kobiet i wszystko będzie grało.
Wreszcie – przedłużając niemiłosiernie – kwestia ostatnia, pytanie zawarte w tytule spotkania: Muzeum Historii Kobiet: realne czy wirtualne?. Rzecz nie polega na szacowaniu, w którym tysiącleciu świadomość społeczna okrzepnie na tyle by rękoma polityków zmobilizować parę milionów publicznych pieniędzy na budowę stosownego gmachu. Muzeum sieci nie musi być domeną Internetu. Mam wrażenie, że taka sieć znaczeniowych tropów właśnie tworzy się na naszych oczach, przez organizowanie utrwalających prywatną, bliską przeszłość „Dni Babci”, spacerów Krakowskim Szlakiem Kobiet, warsztatów czy opracowywanie ścieżek edukacyjnych po wystawach już istniejących i bynajmniej nie poświęconych kobietom. O ile te ostatnie też zaczną się materializować, „wirtualność” na dobre straci rację bytu.
każde spojrzenie samo w sobie zawiera fałsz, bo jest czymś, co najbardziej ze wszystkiego oddala się od nas samych (…). Przyjmując jednak z góry możliwość fałszu, można patrzyć; należy tylko dobrze rozróżniać to, na co się patrzy, od tego, co się widzi, umieć obnażyć rzeczy z tego, co je przesłania.
* Wszystkie zawarte w tekście cytaty pochodzą z opowiadania Babie lato J. Cortazara, tłum. Z. Chądzyńska
Bardzo interesujący tekst. Niezmiernie podoba mi się idea muzeum jako sieci aktywności i treści, sieci łączącej w sobie rozmaite inicjatywy edukacyjne i promocyjne, funkcjonującego bez tradycyjnej fizycznej reprezentacji, ale obecnego też poza internetem. Pytanie o silę oddziaływania tego typu projektów jest jednak zasadne – czy i na ile instytucja utwierdzona potężnym gmachem, fizycznie obecna ze swoimi zbiorami ma przewagę (dotarcie do odbiorców, potencjał edukacyjny i świadomościowy) nad takim usieciowanym muzeum?
Zwłaszcza teraz, gdy esencja muzeum ma coraz mniej miejsca pomiędzy tekturą scenografii a szybami ekranów, jestem dość radykalną zwolenniczką autentyku rozumianego jako fizyczność eksponatu.
Dalej jednak pojawiają się dwie kwestie – pierwsza dotyczy samego budynku, czy jest on bardziej gmachem czy grzechem? Na pewno służy wzmocnieniu poczucia siły i prestiżu, jednocześnie jednak tłamsi, izoluje i dystansuje – kolekcję, twórcę, widza. To kwestia równie nowa co historia Dawida i Goliata, proszę więc wybaczyć truizm. Przywołuję ją jednak bo wierzę, że żywotność ruchów społecznych będzie miała więcej do powiedzenia w dyskusji o idei przyszłych muzeów niż projektanci skorup budynków.
Druga sprawa: pamiętajmy, że w wypadku tego tematu nie mamy do czynienia z fanaberią czy świadomym odejściem od formuły tradycyjnego muzeum. To raczej dość jednoznaczna polityczno-społeczna konieczność i nie należy się łudzić, że feministyczna ‚bezdomność’ ma w najbliższym czasie szansę na choćby i ‚mieszkanie socjalne’.
Rzecz w tym, żeby mieć chęć szukania nowych rozwiązań, które z czasem mogą stworzyć nową oryginalną jakość. ‚Mogą’ bo na razie za wcześnie by mówić, że tak się dzieje, to raczej mój postulat. Pojawiają się wprawdzie pierwsze jaskółki, ale wciąż latają zbyt pojedynczo, by można było z przekonaniem mówić o sieci.
Również bardzo bym chciała, żeby młode, na razie osobne inicjatywy w przyszłości zaczęły przybrać taką strukturę. Niezależnie od tematu, którym się zajmują.