Zanim ostatecznie zdecydowałam się na napisanie tego posta, miałam- przyznaję- pewne wahanie. Otóż krakowskie Akwarium, o którym pisałam w dobrych słowach na łamach tego bloga jest instytucją ze wszech miar wartą wspierania. To moja osobista opinia nie wsparta powiązaniami biznesowymi, ani instytucjonalnymi. Akwarium jest, a w każdym razie było, jednym z nielicznych miejsc, gdzie bez rezerwacji można było spędzić dobrej jakości czas wolny. O zaletach pisałam wtedy. A teraz będzie o niedosycie. Z przykrością tym większą o tym piszę, że nadal im kibicuję, ale już znacznie bardziej się zastanowię nad kolejną tam wizytą.
A więc odwiedziliśmy Akwarium pewnej niedzieli, w godzinach wieczornych, wykorzystując to, że gości zaprasza się do godziny 21. Wizyta była rodzinna, uznaliśmy, że po wystawie oprowadzi wszystkich dziecko, pokazując przy okazji, co zapamiętało. (nota bene polecam ten sposób angażowania dzieci w zwiedzanie). Po dobrym otwarciu, bo okazało się, że działa już sklepik z pamiątkami poszliśmy od razu spotkać się ze stworzeniem, które było największym magnesem Akwarium. Otóż żywe skamieniałości, skrzypłocze, zwierzęta żyjące na naszej planecie od milionów lat, mieszkały ostatnio w płytkim akwarium basenowym w czymś nazywanym chyba „salą odkrywców”. Byłam przekonana, że min. na skrzypłoczy Akwarium buduje swój unique selling point. Opowiadałam osobiście wielu osobom o tym, że dla niej warto tam przyjść. Naprawdę unikat.
A tu… skrzypłoczy nie ma! Ktoś z pracowników, już nie ubrany w podkoszulek z napisem „zadaj mi pytanie” powiedział, że „poszły do kolekcji” i nie zaprosił do dotknięcia ani skrzypłoczy, ani niczego innego. Rekiny, które zastąpiły rzeczone skrzypłocze, nie stanowiły żadnej wyjątkowej atrakcji. Nie można było zrobić żadnych szczególnych obserwacji, ani eksperymentów. Sytuację ratowała nieco możliwość podglądania w tubowym akwarium stworzonek, które zagrzebywały się do plastikowych rur, ale umówmy się, to atrakcja bez porównania.
Pomysłowe aranżacje przestrzeni, które ostatnio chwaliłam, zaczynają się rozpadać. Na dnie sadzawki żółwiowej jest tyle nalotu i brudu, że nawet panujący wśród zwierząt tłok (normalnie przywodzący uwagę) schodzi na dalszy plan. Akwaria działają w mocno ograniczonym składzie, to znaczy w tych, które funkcjonują wielu ryb brakuje. Ale jeszcze gorsza sytuacja jest na pierwszym piętrze, gdzie zwiedzający ma wrażenie, że jedna czwarta terrariów jest właśnie „w trakcie zmiany ekspozycji”. Tutaj już poważnie budzi się w nas obawa źle wydanych pieniędzy.
Brakuje pracowni badacza- humanisty, która ostatnio zainteresowała nas tym, że pozwoliła na podglądanie pracy pasjonata. Nie działa wiele halogenów do oświetlania gablot. Na podłodze jest kurz, stąd nie zalecamy już dzieciom, żeby wykorzystywały pomyślany o nich „labirynt” przejść pod akwariami. Żadne nowe kina, czy sale projekcyjne, wbrew wcześniejszym zapewnieniom, nie działają. Nie ma meduz, które obiecywano. No i wreszcie tak zwana nowa ekspozycja, czyli nosorożec włochaty.
Mam takie niejasne wspomnienie z dzieciństwa. Chodzimy sobie z rodziną pewnej niedzieli po Muzeum PANu na Sławkowskiej w Krakowie i ktoś tłumaczy mi, że gigantyczne zwierzę, którego model gipsowy oglądam to włochaty nosorożec. Pytam, dlaczego jest łysy, skoro nazywa się włochaty. Babcia mi na to tłumaczy, że w muzeach nie wszystko jest takie proste, jakby się mogło wydawać. Przede wszystkim są różne przepisy kon-ser-wa-tor-skie.
Po latach wracam do nosorożca, do nowoczesnej placówki muzealnej, która zawodząc wszelkie nadzieje pokazuje najnudniejszą wystawę świata (gabloty, zdjęcia, trzy różne modele nosorożca itp.). Nosorożec nie wydaje z siebie głosu, a sala mu poświęcona jest malutka- w każdym razie w porównaniu z wagą wielkiego odkrycia. Dziecko spędza tam nie więcej niż minutę (przynajmniej na początku wizyty, kiedy wciąż myśli, że zaraz pogłaszcze skrzypłocza).
Nie będę się pastwić nad innymi rzeczami, które nie zachwyciły. Morał z tego taki, żeby nie obiecywać rozwoju, bo się poważnie nadweręża zaufanie swoich gości, którzy są potencjalnie najlepszymi ambasadorami i reklamą muzeów. Z drugiej strony od dawna wróble na mieście (czy jak to tam warszawiacy mówią) ćwierkały, że nie ma i nie będzie kasy na rozwój Akwarium. I dodawały, że jak Kraków Krakowem żadne muzeum prywatne za nic się nie opłaci. Życzę sobie, a przede wszystkim Akwarium, żeby to nie była prawda.
Dodaj komentarz