Wokół komunikatów tekstowych, stanowiących znaczącą część niemal każdej wystawy muzealnej, funkcjonuje kilka krzywdzących mitów. Jeden z nich głosi, że są one zbędnym naddatkiem próbującym (zwykle bezskutecznie) odciągnąć uwagę od muzealnego „mięsa”, czyli eksponatów. Inny natomiast, że stanowią próby erudycyjnych popisów muzealników, co znajduje rzekome potwierdzenie w pewnym popularnym fanpage’u dotyczącym… pewnego popularnego krakowskiego muzeum. Wreszcie, zdaniem niektórych, ten element wystaw stanowi przykład przeźroczystego i beznamiętnego komunikatu. W każdym z powyższych przekonań jest w rzeczywistości tyle samo prawdy co fałszu.
„Podpisy pod obrazkami”, jak potocznie i generalizująco (wszak mowa tu nie tylko o informacjach dotyczących konkretnych eksponatów, ale i wszelkich planszach informacyjnych etc.) nazywa się tego typu komunikaty, są uwikłane w grę kontekstualnych odniesień, jak każdy tekst kultury, co samo w sobie decyduje o ich nieprzeźroczystości. Paradoks, który sformułowałem pod koniec pierwszego akapitu, wynika z faktu, że nie ma komunikatu idealnego. Wszelkie muzealne informacje zawierają w sobie pewną hipotezę, którą odbiorca powinien w odpowiedni sposób odczytać i wyłuskać z niej odpowiednie sensy – zupełnie jak w przypadku pisarza, który w akcie pisania „projektuje” swojego odbiorcę. Bazując na wizytach na dwóch otwartych obecnie w Krakowie wystawach, pozwolę sobie na kilka uwag na temat szans i zagrożeń wynikających z takiego a nie innego formułowania komunikatów tekstowych adresowanych do gości muzeum.
Dwie wystawy i dwa podejścia. Otwarta w ubiegły weekend w Międzynarodowym Centrum Kultury ekspozycja Mit Galicji to zdecydowanie nie propozycja dla „niezaawansowanych”. Znakiem rozpoznawczym MCK stały się rzetelne, profesjonalne opisy, a czytelność wystawy zależy od sporej dozy „przedustawnej” wiedzy i kompetencji. Osoby, które chciałyby sobie odpowiedzieć na pytanie, „co to w sumie jest ta Galicja?”, zostaną odprawione z kwitkiem. Wystawa jest zorganizowana „parachronologicznie”, punkt startowy i metę wyznaczają co prawda pierwszy rozbiór Polski i odzyskanie niepodległości (a także dzieje Galicji po I wojnie światowej), wewnątrz eksponowane są jednak rozmaite wątki dotyczące tej części austriackiego imperium (m.in. wielokulturowość, postać Franciszka Józefa, budowa kolei żelaznej etc.). Dość trudno odnaleźć się w tym gąszczu informacji, jeżeli nie posiada się odpowiednich kompetencji historycznych i historiograficznych – wyobrażam sobie konsternację „nieprofesjonalnych” odbiorców pochodzących z zagranicy.
Co prawda twórcy wystawy sygnalizują na początku pewne wątki (jak sama nazwa wskazuje, chodzi o zmierzenie się z materiałem mitycznym i mitotwórczym Galicji), na końcu dodają zaś, że mit galicyjski wciąż „opalizuje” i emanuje we współczesności (co samo w sobie byłoby chyba ciekawym tematem na osobną wystawę), można jednak odnieść wrażenie, że pomiędzy punktem A i punktem B nie zostaje dokonana żadna praca interpretacyjna lub zmuszająca do interpretacji. To po prostu zbiór, nierzadko wartościowych i interesujących, eksponatów ułożonych tematycznie i opatrzonych podręcznikowymi (rzetelnymi acz suchymi…) informacjami.
Inaczej sprawa wygląda w wypadku ekspozycji Spotkanie. Drzeworyty ludowe z kolekcji Józefa Gwalberta Pawlikowskiego zachowanej we Lwowie znajdującej się w krakowskim Muzeum Etnograficznym. Nie jest tajemnicą, że w tym wypadku mamy do czynienia z placówką, która stara się nie stwarzać dystansu między sposobem prezentacji a gośćmi odwiedzającymi muzeum. Co prawda ilość informacji, jakie zostają przedłożone przed widzem w przestrzeni muzealnej, jest bardzo ograniczona, trudno jednak nie odnieść wrażenia, że działa tu złota zasada znana zarówno z historii mody, jak i dziejów muzyki rockowej: less is more. Już sam tytuł, dzięki swojej wieloznaczności, skłania do wzmożonej refleksji. O jakie spotkanie bowiem chodzi? Widzów z dziełem? Dzieł z innymi dziełami? A może, ze względu na sakralny charakter prezentowanych eksponatów, w grę wchodzi metafizyka?
Ponadto: w skład wystawy wchodzą również cytaty z korespondencji Józefa Gwalberta Pawlikowskiego (kontekst bezpośredni), a także wyimki z tekstów dotyczących zarówno tej konkretnej kolekcji, jak i polskich drzeworytów jako takich (kontekst pośredni znacznie poszerzający w tym wypadku pole widzenia). Jeżeli to okazałoby się niewystarczające, to informację, dotyczącą tego, że dzieła zostały zgromadzone w jednym miejscu, aby wykazać ich „wspólne źródła”, znajdziemy na… podłodze. Wbrew temu, ile typów tekstów wymieniłem powyżej, większość przestrzeni muzeum zajmują same dzieła wraz z krótkimi notkami informacyjnymi. Widz dostaje wszelkie potrzebne narzędzia już w „przedsionku”, a to, co z nimi zrobi, pozostaje już w jego gestii.
Tekstowa narracja, będąca jedną ze składowych wystawy muzealnej, nie jest bynajmniej złem koniecznym. Stworzenie komunikatu, który zadowalałby odbiorcę w każdym wieku i z dowolnymi kompetencjami jest prawdopodobnie niemożliwe. Niezależnie od tego, osoby odpowiedzialne za tworzenie „podpisów pod obrazkami” powinny zawsze dbać o to, aby zawarte w nich informacje wzmagały doświadczenie obcowania z eksponatami, otwierały nowe możliwości interpretacyjne, a także pomagały sformułować samodzielną odpowiedź na pytania: dlaczego przedmioty/teksty takie jak te zostały wyselekcjonowane w taki właśnie sposób? Dlaczego zostały zgromadzone w tym właśnie miejscu? Wreszcie: co mówią mi o dziedzictwie kulturowym i co za ich pomocą można powiedzieć o współczesności?
Autorem wpisu jest Mateusz Witkowski, redaktor strony Popmoderna.pl
Dodaj komentarz